Stan wojenny.
W nocy z 12 na 13 grudnia coś dziwnego dzieje się na naszym podwórku. W środku nocy pod sąsiedni tzw. „blok wojskowy”, zjeżdżają się ciężarówki wojskowe i samochody osobowe. Nic jeszcze nie podejrzewamy i idziemy spać. Stan wojenny odkrywamy sennie i powoli, jak nieświadoma tragedii ta część społeczeństwa, której nie dotknęły nocne aresztowania. Powielam schemat wielu polskich przebudzeń w dniu 13 grudnia 1981. Godzina 10.00: głucha cisza zamiast ulubionej audycji satyrycznej „60 minut na godzinę”; milczenie telefonu, kasza w telewizorze, choć powinien kończyć się właśnie Teleranek... i wreszcie Jaruzelski ze swoim „przemówieniem do narodu”. Nie wierzymy własnym uszom:
Stan Wojenny!
Godzina milicyjna!
Zakaz zgromadzeń!
Zakaz fotografowania!
Wszystko to brzmi tak nierzeczywiście, tak okupacyjnie. Cicho gra Radio „Wolna Europa”, analizujemy każde słowo. Wieczorem robię pierwszą nielegalną rzecz w moim życiu: z dużej gumy wycinam dwukolorowy stempel i drukuję pierwsze w życiu ulotki o wysublimowanej treści ”WRON Won” (WRON-Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego). Okrutnie dumny jestem z tego hasła do momentu gdy się okazało, że wielu na nie wpadło. Potem były ulotki informujące o audycjach Radia Solidarność, UWP (czyli uwolnić więźniów politycznych) czy Nasze Wybory To Szczera ПРАВДА. Zapomniana już dziś Prawda, to propagandowa tuba Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego – gazeta wyjątkowo zajadle napadająca na polską Solidarność.
Ulotki wykonywane przeze mnie techniką gumorytu
Działam w konspiracji przed mamą, która woli bym nie zaczynał tak szybko dorosłego życia. Swoją droga sama zachęca mnie do czytania bibuły – dziś myślę, że wiedziała dużo więcej, niż mi się wtedy wydawało. Czasem tylko robi mi wyrzuty (zwłaszcza po moich zatrzymaniach), że znów jej o czymś nie informuję. W tym czasie mój ojciec pracuje na kontrakcie w Algierii pozostawiony sam na sam z troskami o los rodziny, bez wieści od nas. Noszę przy sobie list do mojej cioci we Francji, w którym chcemy poinformować rodzinę, zwłaszcza ojca, że u nas wszystko ok. List ten miał zostać przekazany pierwszemu napotkanemu obcokrajowcowi z prośbą o wysłanie za granicę. Następnego dnia urywam się spod opieki mamy i pędzę do „Czarnego” pochwalić się moimi ulotkami. Mamy przymusowe ferie, wieczorem siedzimy w domu przymuszeni godziną milicyjną. Rozkładam w pokoju dziesiątki postemplowanych kartek formatu A3, które po wyschnięciu tnę na pojedyncze ulotki. Gotowe rozklejam i rozrzucam na Grochowie. Z uwagi na pracochłonne cięcie dużych arkuszy papieru, przerzucamy się na rolki z kas sklepowych do drukowania paragonów, z których ogołacamy sklepy spożywcze. Wydrukowane w ten sposób ulotki cięło się dużo szybciej. Następną innowacją był druk ulotek na szarej taśmie pocztowej, która z jednej strony pokryta była cuchnącym, ale mocno trzymającym na gładkich powierzchniach, klejem kostnym. Dzięki temu na akcje zamiast kleju brało się mokrą gąbkę. To moja pierwsza nielegalna drukarnia i moje pierwsze ulotkowania – mam 16 lat.
Dziś ulotki wyglądają całkiem niewinnie, jak dzisiejsze wlepki. Każde dziecko przygotuje takie coś w 5 minut na komputerze i „rzuci” na laserową drukarkę. Jednak to jest początek lat 80-tych! Za posiadanie powielacza idzie się do więzienia, a posiadacze maszyn do pisania wzbudzają zainteresowanie władz. Praktycznie wszystkie rzeczy potrzebne w drukarni tj. maszyny, papier, farby, folie samoprzylepne są albo nieosiągalne albo reglamentowane pod nadzorem. Komputer, podłączony do telewizora, pełniącego rolę monitora, kojarzy się jedynie z grami Atari i joystickiem. Tak więc w tych czasach gdy powielanie czegokolwiek oznacza konieczność udania się do usługowego punktu ksero, najlepiej z dowodem osobistym w zębach – uzyskany efekt jest w pełni zadawalający. Jest Stan Wojenny i traktuję tę działalność bardzo poważnie, wiedząc że konsekwencje w przypadku złapania na gorącym uczynku z pewnością będą całkowicie „dorosłe”. Dziś te cudem zachowane skrawki papieru mają dla mnie zdecydowanie większą wartość, niż profesjonalne ulotki „tłuczone” parę lat później w kilkudziesięciotysięcznych nakładach na powielaczu.
W poniedziałek 14 grudnia wpadamy z „Czarnym” do jego szkoły, gdzie jego nauczyciel Przysposobienia Obronnego pozwala nam się zapoznać z przekrojowym modelem Kałasznikowa. Już nie pamiętam o czym sobie myślałem poznając zasadę działania AK-47, z pewnością o niczym grzecznym. Po wyjściu ze szkoły kotwiczymy na kilka godzin w kilkusetosobowej kolejce po chleb. Na półkach sklepowych jest już jedynie ocet spirytusowy. Podobno jajko na bazarze kosztuje już 1000 zł (oficjalna cena cukru to 10,50zł... i tak go nie było).
W odpowiedzi na ogłoszony „zakaz fotografowania” wyciągam z szafy kieszonkową Smienę i, półprofesjonalnego w owych czasach, Zenitha. Pierwsze dni stanu wojennego spędzamy z „Czarnym” na fotografowaniu wszystkiego co „wojenne”.
Do dziś pamiętam jak uciekamy przed milicją przez zaśnieżony Park Ujazdowski. Krzyczę „tu gdzieś jest jeziorko”, chwilę potem pęka pod nami niewidoczny lód powodując przyśpieszone bicie serca. Przez znajomą z czasów podstawówki dziurę w ogrodzeniu wybiegamy na ul. Jazdów, tym razem jeszcze się udaje...
16 grudnia 1981 ZOMO pacyfikuje KWK „Wujek”, nieśmiało pojawiają się pierwsze w świece w oknach. Ustalamy rodzinne hasło mówiące o wpadce – jest to imię Eryk użyte w dowolnym kontekście. Należało do znajomego mamy, który za kolaborację z komuną stał się „persona non grata”. I w ten sposób Eryk XYZ zostaje skazany na zapomnienie, zaś jego imię właściwie spożytkowane. Po raz pierwszy zostałem zatrzymany 17 grudnia 1981 w trakcie wyprawy na kolejne „bezkrwawe łowy”. Docieramy z „Czarnym” w okolice słynnego kina „Moskwa”. Obrazek utrwalony przez Chrisa Niedenthala - SKOT z Moskwą i „Czasem Apokalipsy” w tle, jako symbol Stanu Wojennego obiegnie cały świat. Kto wie może i nam udało się wtedy zrobić podobne, niestety nie przetrwała ani jedna klisza z tamtych dni. Jakiś „czerwony” emeryt krzyczy na nas, że nie wolno fotografować, że stan wojenny... Wskakujemy do tramwaju, za oknem gratka, SKOT z wieżyczką, koksownik i wojskowy posterunek. Otwieram okno w tramwaju i na bezczelnego robię zdjęcia. Moja lekkomyślność wepchnie nas po chwili w łapy wojska i milicji. Któż mógł przypuszczać, że zatrzymają ruch na całej Puławskiej i będą po kolei rewidować wszystkie tramwaje, których zjechało się już całe mnóstwo. Żołnierze wyciągają mnie z tramwaju, a „Czarny” niczym piastunka ujawnia się mówiąc, że jesteśmy razem. Jestem na niego zły – mogłem przecież usiąść sam, a tak liczba „jeńców” wzrasta niepotrzebnie. Lądujemy na komendzie na Malczewskiego. Przydaje się wcześniej uzgodniona wersja zeznań: jesteśmy modelarzami, zdjęcia nam są niezbędne do budowy modeli pojazdów pancernych. W trakcie przesłuchania straszony jestem nieuchronnym więzieniem i różnymi takimi. Znaleziony przy mnie list do rodziny za granicą ląduje w koszu i do dziś nie wiem czy była to szykana „słuchającego” mnie milicjanta, czy też próba ukrycia obciążającego mnie w jakiś niezrozumiały sposób dowodu. W domu nic nie wiedzą. Wieczorne walenie do drzwi. Koleżanka mojej siostry żartuje mówiąc do mamy: To po Panią! Niespodziewanie okazuje się że ma rację, przyszli po matkę w sprawie syna. Podwieziona „suką” na komendę na Malczewskiego zastaje mnie w pokoju z kapitanem, który ogląda w telewizji odcinek serialu dla młodzieży „Gniewko, syn rybaka”. Po wysłuchaniu pogawędki o „latających kulkach na ulicach mogących trafić synka w głowę” zobowiązuje się pilnować mnie, bym był grzeczny. „Czarny” uznany za prowodyra zostaje na „dołku” i wychodzi chyba dopiero następnego dnia.
Pojawia się pierwsza bibuła w pełnym tego słowa znaczeniu, kolejny powrót rosyjskiego самиздата. Otrzymany w zaufaniu tekst przepisujemy na maszynie w 5-7 kopiach na cieniutkich bibułkach (tzw. przebitka), i puszczamy dalej w obieg. Jest to sposób na obejście stalinowskiej cenzury stosowany przez rosyjskich dysydentów już w Rosji lat 40-tych ubiegłego wieku. W samizdacie ukazywały się utwory Sołżenicyna, Bukowskiego czy Pasternaka i w końcu prasa niezależna. O ile dobrze pamiętam, na początku stycznia ’82 pojawiają się pierwsze podziemne gazety: Tygodnik „Mazowsze” i „Tygodnik Wojenny”. Wydane na powielaczu wlewają w nasze serce nadzieję... „jeszcze Polska nie zginęła”! W związku z apelem władz podziemnych staramy się wszędzie chodzić z plecakami i dużymi torbami. Ma to utrudnić ZOMO-wcom odnalezienie prawdziwych kolporterów wśród wielu osób dźwigających duże torby i pakunki.
Mimo pierwszego niepowodzenia nie zaprzestaję fotografowania. Tym razem idę sam, jako że „Czarny”, leży powalony anginą po nocy spędzonej w areszcie po ostatnim zatrzymaniu. Ubrany w wojskową kurtkę z podpinka tzw. „bechatkę”, mam pod nią wystarczająco dużo miejsca na schowanie aparatu fotograficznego. Przez szparę miedzy guzikami wystawiam obiektyw, do kieszeni przeciągam wężyk fotograficzny. Wyruszam na miasto – siedziba Regionu „Mazowsze” na Mazowieckiej, Huta, Uniwersytet, czołgi, transportery, wojsko przy koksownikach. Rozzuchwalony skutecznością mojego maskowania robię zomowcom i wojskowym zdjęcia z paru metrów. W końcu docieram na wojskowe rogatki na Trakcie Lubelskim. Tu szczęście mnie opuszcza – fotografowany żołnierz, przeładowaniem Kałasznikowa i gestem daje mi do zrozumienia, że zostałem zdemaskowany. Jest 30 grudnia, po aresztowaniu ląduję na milicyjnej Izbie Dziecka, gdzie spędzam noc wśród małoletnich złodziei, prostytutek i uciekinierów z domu. W tym szemranym towarzystwie są też niewinne dzieci, które po prostu zgubiły się i czekają na rodziców. Do dziś pamiętam przerażoną małą, śliczną dziewczynkę, której rodzice zostali aresztowani. Muszę rozebrać się do naga przy milicjancie, a następnie czekać tak, aż dostanę do ubrania szare drelichy. Tak wyglądało wychowanie młodzieży i resocjalizacja á la PRL. Zakratowane okna, zamknięte sale, permanentny nadzór i spacerniak ogrodzony drutem kolczastym – jednym słowem więzienie dla dzieci. Na Sylwestra udaje mi się jednak wrócić do domu, znów moja dzielna mama zabiera mnie do domu. Tracę wtedy chyba drugi aparat fotograficzny, pierwszy zarekwirowano mi 17 grudnia. Tym razem dostaję wyrok w sądzie dla nieletnich – trafiam pod nadzór kuratora i zostaje uprzedzony, że przy następnym „wybryku” dotychczasowe przewinienia dopisze mi się do wyroku. Starszy o dwa lata „Czarny” musi się tłumaczyć w sądzie, że był chory, nie wiedział o mojej wyprawie i nie jest prowodyrem.
W tym czasie w szkołach podstawowych zaczynają się pojawiać SB-cy, którzy wypytują dzieci z najmłodszych klas o to co robią ich rodzice. To jedna z tych podłości, której pojąć nie mogę do dziś.
„Czarny” od swojego kolegi, jednego z założycieli Międzyszkolnego Komitetu Odnowy oraz Federacji Młodzieży Szkolnej, Tomasza Sokolewicza, dostaje pierwsze profesjonalnie wydrukowane ulotki. Przedstawiają owłosione męskie narządy płciowe w czarnych okularach z podpisem „PRON-CIE wzywa” (PRON- Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego – „obywatelska” przybudówka WRON-u). Najpierw je rozrzucamy, potem widząc, jak wiele się marnuje wdeptanych w błoto, zaczynamy je kleić gdzie popadnie. Potem dowiadujemy się, że Tomek Sokolewicz został aresztowany za oblanie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego walerianą, co ściągnęło koty z całej okolicy, które zbezcześciły pamięć „wielkiego” Czekisty. Tracimy dojście do ulotek. Kolejnym aktem nieposłuszeństwa jest malowanie haseł niepodległościowych i solidarnościowych na murach.
Chciałbym jednak od razu podkreślić różnicę pomiędzy tamtymi napisami, a wszechobecnym dziś graffiti. Oczywiście nie mam tu na myśli graffiti, które jako sztuka powstaje w harmonii i z poszanowaniem przestrzeni publicznej. Napisy niepodległościowe i opozycyjne na murach powstawały, gdy narzucona niedemokratyczna władza lub okupant kneblowały społeczeństwu usta, niszcząc wolne media. Przekazując niepodległościową i społeczną treść stawały się one najprawdziwszą walką z obcą dominacją. Pod żadnym pozorem nie należy tej działalności zestawiać z dzisiejszymi koszmarkami grafficiarzy „bombardującymi” mury odnowionych zabytkowych kamienic. Takie graffiti to nic innego jak autopromocja „artysty” w jego własnym środowisku. W ten sposób pokazuje on swoim kolegom – „patrzcie jaki ze mnie kozak”. Takie graffiti to ani sztuka, ani przekaz - to zwykła destrukcja i wandalizm. W czasie okupacji hitlerowskiej za kotwicę Polski Walczącej namalowaną na ścianie, szło się na śmierć! Za komuny wyroki na szczęście były niższe, jednak i tak najczęściej szło się do więzienia. W tamtych czasach napisy na murach były niczym wywieszenie biało-czerwonej przed nosem okupanta! Powiem więcej - one były celnym strzałem w jego stronę. Na te akcje często chodziłem z Czarnym sprzężony jednym walkmanem z dwoma parami słuchawek. Pewnie dlatego do dziś muzyka Black Sabath powoduje dreszcze emocji i przywołuje wspomnienia z akcji ulotkowych.
(...)