Gdy wybuchł stan wojenny miałem 14,5 roku. Dobrze pamiętam, jak w poniedziałek (14 grudnia) Ojciec wychodził do pracy. Wziął koc, kanapki – twierdząc z przekonaniem, że cała Polska stanie. Było inaczej. Był inżynierem w fabryce pras automatycznych Hydomat. Napisał na desce kreślarskiej „STRAJK”. Jak się szybko okazało na cały zakład liczący 600 pracowników został sam. Żadne interwencje Komisarza wojskowego nie dały rezultatu i w efekcie Ojciec został zwolniony z pracy „z wilczym biletem”.
Szybko doszedłem do wniosku, że przyszedł na mnie czas. Początkowo nie miałem wiele możliwości. Malowałem jakieś hasła na murach (głównie poligonowym Rembertowie), na drzewie przy stacji kolejowej wywiesiłem transparent. W domu miałem zestaw „Małego Drukarza” – kilkadziesiąt czcionek z których dało się zrobić jakiś napis typu: „Solidarność walczy!” czy „Wrona skona!”. Razem z bratem rozkleiliśmy te ulotki w pociągach podmiejskich. Niewiele później dowiedziałem się (z Wolnej Europy albo jakoś inaczej) jak można drukować plakaty za pomocą folii. Miałem w pokoju duży, fornirowany stół dębowy. Na nim zacząłem dziurkować plakaty z wizerunkiem Wałęsy i napisem „Solidarność”. Potem tusz do pieczątek przesączałem przez tą „niby matrycę” i powstawały kolejne plakaty. Największe miały format A3. W efekcie stół został zniszczony ale Rodzice nie mieli do mnie o to żadnych pretensji. Tak się w tym wprawiłem, że mój stryj, który działał w jakichś strukturach podziemnych (do tej pory nie wiem w jakich) zaczął u mnie zamawiać seryjną produkcję dla „dorosłego podziemia”. Jakże byłem szczęśliwy i dumny, gdy jakiś dorosły facet, rozlepiał moje plakaty podczas demonstracji 3 maja 1982 roku.
Moja Matka jak się zorientowała, że też chcę walczyć, powiedziała mi wyraźnie: „nie możesz tego robić jak idiota”. Mając kontakt z „podziemiem” załatwiła mi kursy samokształceniowe (prawdopodobnie od pani Cierpińskiej – członka AK). Jeden z nich najbardziej przez nas ulubiony, dotyczył tzw. BHP. Chodziło o to jak rozpoznaje się śledzenie i jak ewentualnie zgubić „ogon”. Mieliśmy dokładne plany starego miasta Warszawy, gdzie robiliśmy „gry terenowe” jak przejść z klatki schodowej na jednym poziomie i wyjść na drugim (nie było wtedy domofonów). Były również kursy dotyczące historii i kultury, na których poznałem Marcina Łaszczyńskiego i Sławka Bielickiego.
Nie pamiętam dokładnie kiedy, wydaje mi się, że na przełomie 1982/83 roku – poznałem Artura Dąbrowskiego. Sam twierdzi, że na jakiejś demonstracji ale nie mam do tego przekonania, raczej chodzi o teścia jego wtedy przyszłej żony, który był organistą w kościele a ja śpiewałem w chórze. Tak czy inaczej miał pannę – córkę w/w organisty, do której „smalił holewki”. Tak czy inaczej, jakoś się zgadaliśmy, mając dostęp do „bibuły” przez rodziców. Transportowałem do niego przez las nielegalne wydawnictwa. Na tyle zaprzyjaźniliśmy się, że albo jesienią 1983 roku albo zimą 1984 roku był u mnie w domu na jednym z pierwszych przedstawień Teatru Domowego. Drugą osobą z mojego środowiska, która uczestniczyła w przedstawieniu był Czarek Rauczko.
Jesienią 1983 roku zaczęło powstawać pismo „Bunt”, w którym Artur Dąbrowski i Tomasz Roguski byli redaktorami. Nie mając żadnych możliwości poligraficznych, na mnie spadło zajęcie się tym tematem. Wykorzystując moje rodzinne kontakty (z rodziny patriotycznej a głównie wspomnianego już stryja) załatwiłem druk pisma. Wyszły trzy numery „Buntu”. Ostatni wydrukowany we wrześniu 1984 roku.
W między czasie na zaproszenie Artura Dąbrowskiego brałem udział w założeniu Stowarzyszenia Federacji Młodzieży Walczącej na tzw. „łączce nad Wisłą”. Zabrałem z sobą kilka osób, które znałem: brata, Czarka Rauczko (wtedy chodził ze mną do tej samej klasy) i Macieja Brodackiego. Mieliśmy wydawać federacyjne pismo „Wiadomości” i na mnie spadła cała organizacja procesu produkcyjnego. Równocześnie sam się zadeklarowałem, że będę zajmował się samokształceniem czyli biblioteką FMW. Organizacja powstała i zaczęła jakoś działać we wrześniu 1984 roku, wtedy także ukazał się numer „Buntu” w którym po raz pierwszy była opublikowana deklaracja programowa FMW. Później powtórzyła to „Wolna Europa”. Lawina ruszyła. Przy ostatnim wydruku numeru pisma „Bunt” dowiedziałem się od stryja, że więcej nam drukować pisma nie będą, zrobią nam ewentualnie ramki, przygotują sita albo diapozytywy. Poszedłem na szkolenie do stryja i zostaliśmy zdani sami na siebie. Obiecali tylko, że zrobią do pierwszego numeru „Wiadomości” diapozytywy.
Będąc odpowiedzialnym za druk pism Federacji (prymarnie przed powstaniem FMW „Buntu”) już gromadziłem papier i inne środki techniczne na druk naszego pisma „Wiadomości”. Nie było to rzeczą łatwą, gdyż papier był trudno osiągalnym „luksusowym towarem”. Załatwiałem go za pośrednictwem mojej Matki, która była kierownikiem biblioteki Polskiego Towarzystwa Botanicznego – ganiałem po różnych sklepach, żeby na zamówienie biblioteki kupić papier. Niestety któregoś dnia w październiku 1984 roku, do domu wrócił Ojciec mówiąc – „zabieraj wszystkie swoje zabawki, za chwilę może być rewizja!”. Na szczęście pojawił się stryj (maluchem) i zaczęliśmy wszystko wywozić najbliżej jak się da. W trakcie ostatniego transportu zatrzymał nas przypadkowy patrol MO (gdyż niedaleko okradli sklep). W samochodzie był cały zgromadzony papier na przyszłe „Wiadomości” i trochę „bibuły”. Natychmiast nas ze stryjem rozdzielili, powiedział mi tylko „nie mów im gdzie mieszkam!” (był zameldowany u nas w domu ale wynajmował gdzie indziej. W jego mieszkaniu zgromadzony był sprzęt techniczny Radia Solidarność). Na szczęście całe zdarzenie widział Artur Dąbrowski, który szedł do swojej (wcześniej wspomnianej) panny. Kiedy zobaczył co się dzieje, nie poszedł do panny tylko „czyścić” moje mieszkanie. Prawie wszystko „wysprzątał” ale coś jednak zostało.
Zabrano nas w odrębnych radiowozach na ulicę Grenadierów (najbliższa placówka SB), następnie zamknięto. W domu bardzo szybko pojawiła się rewizja (było ich sześciu). Matka była sama. Szukali i szperali aż w końcu znaleźli w atlasie geograficznym - kilka arkuszy znaczków z Wałęsą (otrzymanych od RKW Mazowsze jako dofinansowanie na początek działalności FMW). Na szczęście Matka nie podpisała protokołu rewizji. Następnego dnia wezwano mnie na przesłuchanie. Pokazali mi te same nie rozcięte jeszcze znaczki, pytając się „skąd to mam?”. Odpowiedziałem, że „nie wiem, ktoś musiał mi to podrzucić”. Spytali się „kto u mnie bywa?”. Odpowiedziałem „panowie”. Po czym od razu dostałem pałą przez łeb. Ku memu zdziwieniu wypuszczono nas po 48 h ale razem z „ogonem”. Było dla mnie jasne, że dalej druku w domu prowadzić nie mogę. Mało tego miałem problem z rozliczeniem się z dotacji w postaci znaczków, które dostaliśmy od Wujca. Koledzy oficjalnie nie mieli do mnie żadnych pretensji ale druk pism w Rembertowie się skończył i zaufanie do mojej osoby także osłabło. Pozostała mi tylko biblioteka, (której nikt nie chciał poza mną i moim bratem prowadzić) nad której zasobami miałem ograniczoną kontrolę, gdyż książki fizycznie nie znajdowały się już w moim domu. Na szczęście po wszystkich rewizjach (których było wiele) ocalał spis biblioteki FMW. Jak na tamte czasy udało mi się zgromadzić ponad 250 książek w ciągu roku.
Gdy koledzy z FMW ograniczyli do mnie zaufanie, zostałem wykluczony z działań. Ponieważ chciałem dalej walczyć – odnowiłem stare kontakty. Jednym z nich był Sławek Bielicki. Jeździłem z dużymi transportami „bibuły” do Gorzowa Wielkopolskiego (środowiska harcerskie). Później razem z Markiem Lipką i Tomkiem Figatem robiliśmy akcję wieszania transparentów na drutach wysokiego napięcia. Niewiele później wstąpiłem do NZS-u. Byłem na tyle aktywny, że znalazłem się w pierwszej dziesiątce ujawnionych NZS-u a później w maju 1988 roku w Komitecie Strajkowym.
Poniekąd z Federacją związałem się ponownie w 1988 roku. Okazało się, że Tomek Roguski (którego znałem z łączki) nie miał ludzi do druku „Tygodnika Mazowsze”. Natychmiast się zgodziłem. W rezultacie razem prowadziliśmy drukarnię kryptonim „24A” oraz wydawnictwo na początku „Zespół” potem „Pryzmat”. Włączyliśmy do tej struktury Andrzeja Anusza i tak dotrwaliśmy do „Okrągłego Stołu”.